Sztuczny chłopaczyna i polityka

Historia Hołowni wygląda podobnie jak wczesne dzieje Janusza Palikota. Palikota również usiłowano najpierw przedstawić jako wspaniałomyślnego milionera, który ma na wskroś konserwatywne poglądy. Naraz stał się nawet sponsorem konserwatywnego tygodnika „Ozon”, w którym pisali tacy autorzy jak choćby Anita Gargas, a w pewnym momencie – w roku 2005 – zastępcą redaktora naczelnego tego dziwacznego periodyku został nie kto inny jak właśnie Szymon Hołownia.

Zatem intuicja o podobnym „montażu”, dotyczącym takich postaci jak Palikot, Ryszard Petru czy Hołownia, nie jest pozbawiona realnych podstaw, gdyż ich życiorysy – pomimo różnicy wieku – w kilku momentach zagadkowo się przecinają. Hołownia nie wyróżnia się nadzwyczajnymi talentami. Owszem, pisał nudne, acz sążniste teksty do kilku popularnych tygodników, stał się znany. Mam jednak wrażenie, jakby szum wokół jego osoby był jak gęsty, dekoracyjny dym czasami unoszący się nad sceną, na której występują artyści.

Ten syn byłego wiceprezydenta Białegostoku miał okres w życiorysie, gdy wyraźnie i nieco bezpańsko się błąkał.

Tak było, gdy dwukrotnie usiłował przejść przez nowicjat zakonu dominikanów czy kiedy nie ukończył studiów psychologicznych na uniwersytecie SWPS.

W pewnym jednak momencie jakby w karby ujęła go niewidzialna dłoń i wtedy szybko nabrał wiatru w żagle, zajmując się wszystkim, czym zajmować się powinien kandydat na politycznego gwiazdorka. Początkowo lansowano go na rozpoznawalnego i znanego katolickiego mówcę motywacyjnego. Sam z ciekawości raz wybrałem się na takie spotkanie z „Szymonem Hołownią, autorem wielu katolickich bestsellerów”. Miałem wrażenie, jakby obficie naganiana publiczność nabijana była w przysłowiową butelkę. Po pierwsze, książki Hołowni wydawały mi się miałkie i dziwnie rozdmuchiwane, jak „dzieła” kilku sztucznie (bo bez powodów literackich) popularnych autorów kryminalnych. Książki Hołowni (tych kilka, przez które byłem w stanie przebrnąć) były pełne poprawnościowych banałów, roiły się od teologicznej niewiedzy i zwykłych herezji po prostu. Podobnie było z jego wystąpieniem na spotkaniu, które obfitowało w gładkie zwroty i jakby wytrenowane pod publiczkę zachowania, które budziły aplauz młodej widowni. Podejrzewam jednak, że widownia quasi duchowych poradniczków Hołowni była potem gremialnie uczestnikiem rozwydrzonych „czarnych marszy” kierowanych przez awanturnicę Lempart (też ciekawe, z jakiej piekielnej kuchni wypuszczonej). Mnie spotkanie z Hołownią setnie znudziło, nie był mnie w stanie nawet zbulwersować jakąś szczególnie widowiskową herezją, wszystko było przewidywalne aż do bólu. Zastanawiałem się jedynie – o czym dałem wyraz w kilku tekstach – ku czemu ten Hołownia jest tworzony. Bo że był to „montaż”, nie miałem żadnych wątpliwości, przyglądając się występowi tego chłopaczka na scenie.

Naraz więc katolicki „pisarz” za dychę stał się jednym ze współtwórców (obok innej dziwacznej „gwiazdeczki” – nieforemnego księdza Kazimierza Sowy) dziwacznego kanału „Religia TV”, należącego do tego samego koncernu co postkomunistyczne TVN.

Kanał splajtował, jednak Hołownia zdążył wygłosić w nim wiele idiotycznych tez – takich chociażby jak to, że jego zdaniem zwierzęta zostaną zbawione na równi z rodzajem ludzkim. 

Kiedy już jako tako otrzaskano Hołownię z kamerami, został wsadzony do windy jednego z najpopularniejszych wówczas programów rozrywkowych TVN, gdzie prowadził już proceder kompletnie niezwiązany ze swoimi wcześniejszymi przymiarkami do sutanny świeckiego autorytetu katolickiego. 

Uznano zatem, że dostatecznie namącił już w głowach katolickiej młodzieży i czas teraz na odpalenie lontu szybkiej i masowej popularności (znów oczywiście bez przymiotów, które naturalnie ku takiej karierze prowadzą). Obsypano go natychmiast nagrodami i szybko dorobiono mu do życiorysu dwie fundacje charytatywne, w których działa na rzecz cierpiących mieszkańców Afryki,

a jego głównym sprzymierzeńcem jest nie kto inny jak córka Jana Kulczyka – Dominika. Potem wydarzenia toczą się już szybko: naraz „budzi się” w nim pasja polityczna i startuje w wyborach prezydenckich, osiągając przyzwoity wynik. Od tego już tylko krok do założenia własnej partii politycznej, gdzie spraw pilnują mu zasłużeni ludzie z cienia. Wehikułem tej partii wjeżdża do sejmu X kadencji i natychmiast zostaje wywindowany do funkcji marszałka.

Nie wiem, czy to ja tylko jestem tak wyczulony na działania ancien régime, czy też publiczność potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby dojść do wniosku, że ten sztuczny na wskroś chłopaczyna został przeznaczony ku temu, aby w niedalekiej przyszłości zasiąść na stołku prezydenta RP. Bo nic w postaci i karierze Szymona Hołowni nie wydaje mi się naturalne i spontaniczne.

Witold Gadowski o produkcie „Hołownia”